Piękna lawenda.
Dziękuję. Mam tu całą rabatkę z ziołami – tymianek, mięta, oregano, tam dalej jest jeszcze estragon. Rok temu był też rozmaryn, ale usechł.
Zdarzało Ci się używać tych ziół do jakichś elementów pracy douli?
Tylko lawendy – suszonej, ewentualnie w formie olejku eterycznego. Większość kobiet ją uwielbia, bo uspokaja, kojarzy się z latem i słońcem. Suszoną, pakowaną w lniane woreczki wysyłałam kiedyś wraz z notatnikiem do kursu. Z tego, co wiem, kobiety używały jej jako kotwicy zapachowej lub po prostu w trakcie głębokiej relaksacji.
No a teraz mięta do lemoniady, tymianek do ziemniaków, warzywa z własnej grządki. Blisko Ci do natury, a przecież mówisz często w wywiadach, że Twoja pierwsza myśl na temat porodu w pierwszej ciąży brzmiała „cesarka”. Jak to możliwe?
Do natury zawsze było mi blisko. Wychowałam się na wsi, przez co natura od samego początku była nieodłączną częścią mojego życia. Las, łąka, rzeka – nie wyobrażam sobie bez tego swojego dzieciństwa, a teraz wychowywania moich dzieci. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, że skoro tak blisko mi do natury, to dlaczego w pierwszej kolejności myślałam o cesarce. Ale kiedy zadałaś to pytanie, to jeszcze mocniej dotarło do mnie, jak bardzo współczesny obraz porodu jest oderwany od natury ludzkiej. Oczywiście jest wiele kobiet, które, zanim jeszcze zajdą w ciążę, chcą, aby wszystko było naturalnie, ale wiesz – to nadal wąskie grono, a nie społeczna narracja. Dlatego mimo związku z naturą zwyczajnie bałam się porodu, kojarzył mi się jedynie ze szpitalem, interwencjami medycznymi i komplikacjami.
Jakie miałaś wyobrażenie porodu, zanim zaszłaś w pierwszą ciążę? Miałaś jakiś obraz tego, co się dzieje? Kobiety w Twojej rodzinie o tym rozmawiały?
Starałam się za dużo o tym nie myśleć, żeby uciec od lęku. Moja mama oraz starsza siostra mówiły o swoich porodach i zawsze brzmiało to tak prosto, jakby poród był czymś zupełnie oczywistym. Mówiły, że boli, ale opisywały to jak coś oczywistego. Na zasadzie: jak złamiesz rękę, to boli, jak rodzisz dziecko, to też boli. To na pewno wniosło dużo dobrego do mojej ciąży i porodu.
Kiedy kobieta zachodzi w ciążę, to wtedy zwykle dowiaduje się od bliskich kobiet, czego one doświadczyły. I niestety często to nie są fajne opowieści, po których o porodzie myśli się ze spokojem. Jak było u Ciebie?
Od innych kobiet z rodziny i znajomych słyszałam coś innego niż od mamy – o cierpieniu, rozrywaniu. I na pocieszenie zawsze padało: jak już będzie po wszystkim, to szybko zapomnisz. Teraz, z perspektywy czasu widzę, ile dobrego wniosło nastawienie kobiet w mojej rodzinie, ile w tym było takiej prostej życiowej akceptacji cyklu życia, różnych etapów, tego, co proste i przyjemne, oraz tego, co trudne i bolesne.
Wiesz, jak sama się rodziłaś?
Tak! Uwielbiam tę opowieść, choć jest dość krótka. Mama opowiadała mi ją, już kiedy byłam dzieckiem, i pamiętam, że karmiłam się lekkością tej historii i dopytywałam o kolejne szczegóły. Mama opowiadała, że w ciąży czuła się dobrze, pracowała w zasadzie do końca. Aż pewnej niedzieli, po tradycyjnym rosole, który oczywiście sama przygotowała, bo u moich rodziców nie było relacji partnerskich, ale typowy tradycyjny podział ról, zaczęły się skurcze. Z jej relacji pamiętam tylko, że zaraz wyjechali do szpitala swoim brązowym fiatem 125p. Po drodze natknęli się na zamknięty przejazd kolejowy, przez co tata trochę się zestresował, bo według ich relacji finał był już bardzo blisko. Oczywiście mama musiała pożegnać się z tatą w drzwiach oddziału, bo wtedy, i jeszcze długo potem, porodówki były zamknięte dla osób towarzyszących. Dziś myślę sobie, jaka to była paranoja i traktowanie fizjologicznego porodu na równi z operacją na otwartym sercu. Po przyjęciu na oddział podobno było jeszcze kilka skurczów i zaraz się pojawiłam na świecie.
Żadnego koszmaru położniczego? To trochę nie do wiary w tamtych czasach.
Mama nie wspominała nic o leżeniu na plecach, nogach przywiązanych do strzemion czy rutynowym nacięciu krocza. O tym przeczytałam dopiero jako dorosła kobieta, gdy chciałam poznać historię położnictwa w Polsce. A to na bank miało miejsce, bo takie były czasy. Dziś wiem, że ten sam poród mógłby być opowiedziany na wiele różnych sposobów, w zależności od tego, jaka kobieta by o nim opowiadała. Pozytywne nastawienie do życia mojej mamy sprawiło, że przekazała mi moją opowieść porodową bardzo lekko. Jestem jej wdzięczna, bo uważam, że to wielki prezent dla córki.
Pamiętasz siebie przed pierwszym porodem? Jaka była Beata sprzed kilku lat – jak myślała o świecie, o swoich planach na przyszłość?
Pamiętam ją, choć gdy sobie o niej myślę, to jakbym cofała się do poprzedniego życia! [śmiech] Są cechy, które zdobyłam dopiero w ostatnich latach, i są cechy, które miałam, ale jeszcze się umocniły. Nie zmieniło się na pewno moje ogólne podejście do świata – zawsze czułam, że jest wielki i daje różne możliwości, a my decydujemy, czy z nich korzystamy. Nigdy nie rozumiałam potrzeby stawania po określonej stronie barykady, nieważne było dla mnie, skąd ktoś pochodzi, w co wierzy, jaki ma kolor skóry czy kogo kocha. Dla mnie to były i są drugorzędne sprawy. Wolę też więcej słuchać, niż mówić, jestem obserwatorką. Podobno potrafię mimo tego mieć duży wpływ na ludzi. Zawsze mnie to onieśmiela, bo czuję, że każdy wpływ, nawet niecelowy, wiąże się z wielką odpowiedzialnością.
A co się zmieniło?
Tamta Beata nie potrafiła mówić otwarcie, co czuje i myśli, na pewno nie była asertywna, dużo w sobie dusiła. Nie miała specjalnego planu na siebie, pracowała w korporacji, szybko nudziła się zadaniami, więc po krótkim okresie pracy w jednym miejscu zmieniała je. Miała też niskie poczucie własnej wartości, bo z domu i ze szkoły wyniosła, że „porządny człowiek” idzie przez życie, odhaczając konkretne punkty, które oczywiście następują po sobie w ściśle określonej kolejności. Liceum, studia, praca, małżeństwo, dzieci… A ja wszystko robiłam nie tak. Zaczęło się od tego, że po maturze nie dostałam się na studia.
Na co składałaś papiery?
Na moją ukochaną geografię, choć doskonale wiedziałam, że to wybór serca, a nie rozumu. To był jedyny przedmiot, który na poważnie mnie interesował, wiązał się z podróżami i poznawaniem świata, mapami. Ciekawe jest to, że choć nie pracuję w zawodzie, to nadal używam w swojej pracy metafor podróży, odkrywania i map.
Wbrew namowom rodziców nie poszłam więc na „cokolwiek”, tylko wyjechałam do Norwegii jako au pair. Potem studia zaoczne wraz z pracą, nic stabilnego, co dałoby mi szanse na założenie rodziny. Dopiero tuż przed trzydziestką poczułam, że chcę mieć dzieci, gdy pojawił się TEN mężczyzna. I dopiero po porodzie, w wieku 30 lat, dowiedziałam się, co tak naprawdę chcę w życiu robić.
Poród rządzi się swoimi prawami, ale są w nim rzeczy, na które możesz mieć wpływ. Autorska metoda Błękitnego Porodu pomoże ci urodzić w poczuciu bezpieczeństwa i wiary we własne siły, niezależnie od okoliczności.
Znam tę historię, jak tuż po porodzie trzymasz w ramionach noworodka i uderza w Ciebie grom z jasnego nieba. To było faktycznie nagłe olśnienie czy potrzebowałaś czasu, żeby dojrzeć do decyzji?
Rzeczywiście to był grom. Dojrzewałam do innych rzeczy, żeby móc zrealizować swój cel. Musiałam ośmielić się mówić publicznie, a to było coś, co mnie kompletnie paraliżowało. Musiałam nauczyć się uczyć innych, mówić o tym, co robię, nauczyć się zarządzania firmą i naprawdę wielu innych rzeczy. To było dla mnie oczywiste, że jeżeli chcę robić to, co postanowiłam, to muszę podjąć ten trud.
Co ciekawe, do tego czasu nawet nie lubiłam dzieci, nie zaglądałam do przejeżdżających wózków, a gdy znajome rozmawiały o tym, czego dziś ich dziecko się nauczyło lub co zjadło, robiłam angielskie wyjście. Dla mnie to były flaki z olejem. W sumie nadal jestem największą fanką jedynie swoich dzieci, ale mam większą otwartość na to, że dla innych może to być ważny temat do rozmowy. [śmiech]
Chciałabym jeszcze wrócić do porodu. Jak to się stało, że sięgnęłaś po hipnoporód?
W zasadzie zaraz po tym, jak w pierwszej ciąży natrafiłam na hasło „hipnoporód”, zdecydowałam się na ten sposób. Do terminu miałam jeszcze jakieś dwa miesiące. Wtedy obraz porodu zaczął się w mojej głowie bardzo zmieniać. Ale to nie była wielka przemiana z dnia na dzień. Każdy dzień, w którym coś nowego przeczytałam o samym porodzie czy o technikach hipnoporodu, powoli składał się na moje wyobrażenie o tym, jak to będzie, gdy sama zacznę rodzić.
Byłaś już zdecydowana na poród naturalny i techniki autohipnozy. Jak wyobrażałaś sobie poród w tamtym momencie?
Na tamtym etapie ciąży miałam huśtawki nastrojów, czasem było dobrze i pozytywnie, powtarzałam sobie, że dam radę. W inne dni wiedziałam, że nie mogę myśleć o porodzie, bo zacznie paraliżować mnie strach. Wszystko zmieniło się, odkąd zaczęłam przyglądać się, na czym ten hipnoporód w ogóle polega. Najpierw przyszedł spokój, odprężenie ciała, głęboki sen. Potem odkrycia typu: mogę zmieniać pozycje, jak tylko chcę, mogę użyć oddechu, mogę użyć swojego umysłu do tego, aby się uspokoić.
Czy Twoje oczekiwania się spełniły? Czy było jednak inaczej, niż zakładałaś?
Moje oczekiwania spełniły się w 100%, ale to nie wiąże się z tym, że zrealizowałam swój plan porodu w 100%. Spełniły się, bo codzienne praktykowanie technik relaksacyjnych weszło mi w krew. Nowe nawyki zadziałały również na sali porodowej. To były moje nawyki radzenia sobie ze stresem i bólem. Ale przede wszystkim spełniły się, bo na głębokim poziomie zdałam sobie sprawę, że to ja rodzę swoje dziecko i to od mojego nastawienia zależy, jak ten poród zapamiętam. Nie pozwoliłam na to, aby okoliczności to zmieniły – ani oschła położna na izbie przyjęć, ani intensywność skurczów na dalszym etapie porodu, ani informacja o spadku tętna u małej, ani nacięcie krocza, którego chciałam uniknąć, ani pozycja do parcia, której nie wybrałam.
Czyli nie wszystko poszło zgodnie z napisanym planem, a mimo to na głębszym poziomie było tak, jak się spodziewałaś. To tego dotyczył zachwyt porodami i to było twoje zawodowe objawienie?
Zachwyt porodami, ale jeszcze bardziej tym, do czego my, ludzie, jesteśmy zdolni. Mam tu na myśli zarówno zdolność kobiet do rodzenia, jak też zdolność ludzkiego umysłu do osiągania niesamowitych rzeczy.
Jak zdobyłaś informacje o autohipnozie w porodzie? Kilka lat postępu wiedzy w kwestii opieki nad ciężarnymi czy dziećmi to niemal inna epoka. Wtedy były jakieś polskie źródła?
W pierwszej ciąży to był wyłącznie internet, głównie anglojęzyczne źródła, bo te osiem lat temu było bardzo mało o tej metodzie po polsku. Szukałam artykułów, mp3, oglądałam YouTube’a, wszystko, co się pojawiało pod hasłem hypnobirthing. Co ciekawe, mój mąż, widząc moje zaangażowanie, ale przede wszystkim zmianę mojego nastawienia, też zaczął szukać informacji i dzielił się tym ze mną. Potem była praktyka w pierwszym, drugim, trzecim porodzie, a w międzyczasie szkolenia, praca z kobietami w ciąży, towarzyszenie im w ich porodach.
Jak dokładnie wyglądało przygotowanie do pierwszego porodu? Włączałaś sobie nagrania, a może nawet sama je zrobiłaś? Miałaś do tego jakieś ulubione olejki, jakieś wybrane techniki?
Znalazłam nagranie w mp3, które najbardziej mi pasowało, po angielsku, w jakiejś darmowej aplikacji na telefon. Słuchałam go codziennie przed snem, a w tym czasie zapalałam świeczkę zapachową, której zapach miał być moją kotwicą podczas porodu. W zależności od nastroju w dany dzień modyfikowałam ten rytuał, czasem dodatkowo masowałam brzuch olejkiem, czasem mąż mnie masował w sposób, w jaki chciałam, żeby to robił podczas porodu. Czasem brałam kąpiel, podczas której oglądałam prezentacje z afirmacjami i pięknymi zdjęciami z porodów. Codziennie przy wybranej mp3 ćwiczyłam świadomy oddech i rozluźnienie ciała, nie tylko podczas wieczornych rytuałów, ale również w czasie dnia, gdy coś mnie zestresowało albo bolało. Podczas całego tego okresu również bardzo dużo czytałam o samym porodzie, na czym tak naprawdę polega, jakie to fizjologiczne i zupełnie naturalne wydarzenie i jak my, kobiety, doskonale wiemy, jak rodzić, bo poród jest w nas zapisany.
Co Tobie osobiście dały te techniki w czasie tamtego pierwszego porodu?
Po pierwsze czułam spokój i akceptację, gdy poród się zaczął. Nie mogłam się doczekać tego momentu, bo w końcu mogłam użyć wszystkich technik w praktyce. Dały mi poczucie, że dzieje się coś zupełnie normalnego, i byłam w stanie skoncentrować się na sobie i współpracy z moją córką. Dały mi też poczucie, że wchodzę na porodówkę z pozycji ekspertki od swojego ciała i porodu. A nie w relacji wszechwiedzący lekarz – grzeczny pacjent. Dzięki temu współpraca na sali porodowej z personelem przebiegała naprawdę sprawnie. Dały mi też oczywiście mniejszy ból podczas skurczów, dzięki temu, że potrafiłam odpuścić napięcie z ciała. Ale to była tak naprawdę drugorzędna sprawa.
Pierwszy raz słyszę, żeby ktoś mówił o zniesieniu bólu jako o sprawie niepierwszorzędnej. Co może być ważniejszego?
Dla mnie osobiście coś innego było wtedy najważniejsze – czułam, że wiem, co się dzieje, ale nie w logicznym sensie, na szkolny sposób, że rozwarcie, centymetry, takie czy inne skurcze. Wiedziałam, co robię na głębszym, instynktownym poziomie, wiedziałam doskonale, że jestem zdolna urodzić swoje dziecko.
Masz doświadczenie trzech porodów. Po pierwszym miałaś już przetarte szlaki, ale jak wyglądało przygotowanie do dwóch kolejnych?
Za każdym razem było zupełnie inaczej, inaczej wyglądało zarówno przygotowanie, jak i sam poród. Przed drugim porodem bałam się strasznie, że nie uda mi się znów wejść w stan głębokiej relaksacji, tak jak podczas pierwszego. To głównie dlatego, że jest u nas tendencja do przypisywania sukcesów łutowi szczęścia, a nie świadomej pracy nad sobą. Podczas tego przygotowania korzystałam jeszcze z innych technik i programów do hipnoporodu, żeby nauczyć się czegoś nowego, ale też trochę poeksperymentować, zobaczyć, co na mnie działa najlepiej. W drugim porodzie potrafiłam skupić się jeszcze bardziej, nie czułam bólu, a tylko napinającą się macicę, ten poród trwał jeszcze krócej niż pierwszy. Przed trzecim próbowałam przygotowywać się tak jak wcześniej, ale jakoś mi nie szło. W końcu się poddałam, bo zauważyłam, że już nie potrzebuję takiego schematu jak przy poprzednich porodach. Że nie potrzebuję konkretnych technik na czas porodu, aby wejść w stan głębokiego relaksu, bo sam fakt rozpoczęcia się porodu uruchomi we mnie stan autohipnozy.
To brzmi jak bardzo duże zaufanie do siebie.
Po tych kilku latach taki był mój poziom akceptacji procesu porodowego. Tak też było, mój trzeci poród trwał półtorej godziny, był zupełnie inny niż poprzednie, kompletnie oddałam się temu, co się działo, i poczułam w tym wielką wolność. Rodziłam w domu i nie zabrakło ogromnych emocji, bo tempo zdarzeń trochę nas zaskoczyło. Okazało się, że nie ma szans na dojazd do szpitala, a nasza domowa położna akurat miała dyżur. Nasz najmłodszy syn urodził się na ręce tatusia.
Często mówisz, że to pierwszy poród był decydujący, jeśli chodzi o ideę Błękitnego Porodu, że chciałaś wspierać inne kobiety tak, by też mogły mieć podobne doświadczenia. Kiedy z tej idei zrodził się pomysł na całkowite przebudowanie swojej ścieżki zawodowej?
Decyzja zapadła wtedy, gdy leżałam, odpoczywając po porodzie, realizacja pomysłu zajęła jednak zdecydowanie więcej czasu. Nadal pracowałam w korporacji, więc musiałam wiele się nauczyć, zarówno o hipnoporodzie, jak i o prowadzeniu firmy, zanim ostatecznie porzuciłam etat. Zajęło mi to około pięciu lat.
Jesteś doulą, masz doświadczenie towarzyszenia w porodach w szpitalu i w domu. Jak to się łączy ze wspieraniem ciężarnych przez materiały online?
Bardzo ciekawe pytanie, bo osobiście nie potrafiłam tego połączyć przez naprawdę długi czas. Na początku przygotowywałam kobiety indywidualnie, spotykałyśmy się kilka razy przed porodem, części z nich towarzyszyłam również w czasie samego porodu. Potem prowadziłam warsztaty stacjonarne, co nadal było formą pracy bezpośredniej. Wtedy miałam przekonanie, że nie da się przygotowywać dobrze kobiet poprzez kursy online i gotowy program. Każda z nas jest tak inna od pozostałych, mamy zupełnie różne potrzeby, inne doświadczenia i przekonania. Aż przyszedł czas, kiedy musiałam sama zweryfikować swoje przekonania, bo po narodzinach mojego trzeciego dziecka zwyczajnie nie mogłam być już dostępna dla każdego. Wtedy postanowiłam przełożyć swoją wiedzę i doświadczenie na formę kursu online i nagle okazało się, że dotąd sama siebie ograniczałam! Dzięki temu, że nie musiałam się już przejmować przestrzenią, mogłam wspierać większą liczbę kobiet. Już od jakiegoś czasu dostawałam zapytania z innych części Polski, czy mam nagrania, warsztaty lub materiały, które dałoby się wykorzystać. Po drugie okazało się, że pomimo przekazywania wiedzy przez tylko jeden program, nawet różne z pozoru kobiety mogą dzięki niemu dobrze przygotować się do hipnoporodu! To była dla mnie ważna lekcja.
Towarzyszysz wciąż kobietom i parom przy porodach?
Bardzo sporadycznie, bo trójka dzieci w domu nadal wymaga ode mnie dużego zaangażowania i czasu. Przy nieprzewidywalności porodu to jest zbyt obciążające. Ale mam nadzieję kiedyś wrócić, choćby częściowo, do osobistego wspierania w porodach.
Czyli mimo tych obciążeń, bycia w gotowości porodowej, wszystkich niewiadomych – wciąż czujesz zew. Co ci daje obecność przy rodzącej?
Z jednej strony daje mi zawsze zachwyt nad naturą porodu, nad tym, że każdy jest inny i nigdy nie wiemy, jak się potoczy, ale też nad siłą kobiety. Daje mi także pokorę wobec tego, że prawdopodobnie nigdy nie będę wiedziała o nim wszystkiego i zawsze coś może mnie zaskoczyć. No i daje mi przykłady dla innych kobiet, żeby pokazywać, jak techniki hipnoporodu są stosowane indywidualnie i że nie ma jednego prawidłowego sposobu na przeżycie hipnoporodu.
W redakcji sporo rozmawiamy o równowadze. Pojawienie się dziecka często wprowadza w nasze życie zamęt. Czas się kurczy, spraw do ogarnięcia nie ubywa. Jaki jest Twój patent na zachowanie równowagi między byciem rodzicem a byciem w świecie?
Nie mam takiego. Mój patent zmienia się wraz z czasem, doświadczeniem i dorastaniem zarówno moim, jak i moich dzieci. Wiem jedno – najtrudniej jest zadbać o siebie. Teraz już jestem zdecydowanie bardziej wyczulona na sygnały, które mi mówią „zadbaj o siebie”, niż to było wcześniej. Ale też jestem takim typem człowieka, który czuje, że nie ma jednej przypisanej roli w swoim życiu. Jestem kobietą, matką, żoną, przyjaciółką, siostrą, współpracownikiem, nawet szefową, ale żadna z tych ról nie jest wybitnie dominująca, wszystkie się przeplatają i uzupełniają. Kiedy jedna jest zaniedbana, to inne na tym cierpią. Jakoś tak instynktownie czuję, że jeżeli skoncentruję się całkowicie, dajmy na to, na rozwoju moich dzieci, na tym, co jedzą każdego dnia, na tym, czy zadbałam o ich talenty, naukę pisania, rozwój sensoryczny itp. w 100%, to zabraknie skupienia na mnie, jako jednostce w społeczeństwie, kobiecie. Straci na tym moja seksualność czy jakość pracy. Naturalnie, w zależności od tego, jaki mamy moment i kto z mojego otoczenia akurat potrzebuje więcej uwagi, to proporcje będą się zmieniać. Według mnie żadna nie powinna dominować na stałe.
Czyli nauka niebycia na 100% w każdej dziedzinie. Tak się łączy troje małych dzieci, pracę zawodową i świeże zioła z własnego ogrodu.
Naukę niebycia na 100% w każdej dziedzinie nazwałabym nauką odpuszczania, przede wszystkim sobie. Wiem, że wiele osób patrzących z zewnątrz uważa mnie za zaginaczkę czasoprzestrzeni lub robota, bo tu dzieci, tu firma, tu wyjazdy itd. Ale sekret polega na tym, że ja naprawdę mało się spinam w życiu, robię to, co mogę w danej chwili, robię to, co mi sprawia przyjemność, i tyle.
Rozmawiamy, gdy twoje dzieci są na dłuższym wyjeździe wakacyjnym u dziadków. Gdzie teraz przekierowujesz swoje moce?
W 100% na siebie, ale zostaje trochę czasu na finalne prace nad książką. Od ośmiu lat nie byłam sama przez tak długi czas, więc to bardzo dziwne uczucie i skrajne emocje. Z jednej strony jest mi tak dobrze! A z drugiej bardzo tęsknię. Typowe rozdwojenie jaźni matki. Ale wbrew pozorom nie wypełniam swoich dni pracą, robię to, na co mam akurat ochotę. Kilka lat temu usłyszałam bardzo mądre pytanie: „Gdzie odpoczywa twoja dusza?”. I od tamtej pory staram się je sobie zadawać regularnie, zarówno kiedy jestem sama, jak i kiedy jestem z dziećmi. Więc karmię się ciszą, naturą, spotkaniami z bliskimi, drzemkami w środku dnia, sztuką. A czasem po prostu patrzeniem w sufit.
Dodaj komentarz