Przerobiłam trzy warianty macierzyństwa. Byłam „pozostającą w domu” mamą, tą, która wraca na cały etat poza domem, i w końcu tą, która próbuje godzić pracę zawodową z opieką nad dziećmi (nie ma jak home office!).
Nie powiem ci, że któryś wariant jest emocjonalnie najlepszy dla kobiety, ani nawet nie umiałabym stwierdzić, który był najlepszy dla mnie. Prawda jest taka, że wybór dowolnego stylu życia może się wiązać z poczuciem straty i że emocje lubią się przeplatać.
Możesz być szczęśliwa, budząc się rano bez spiny obok swojego malucha, a kilka godzin później płakać, przejeżdżając koło biura. Możesz czuć się wykluczona z dorosłego życia albo obawiać się, że coś cię omija (niezależnie od tego, czy tak się dzieje, czy to lęk podsuwa ci najczarniejsze scenariusze). To nie oznacza, że tak będzie przez cały czas. Możesz wrócić do pracy i czuć tęsknotę za swoim dzieckiem. Dostać filmik od niani, na którym twój maluch mówi: Mama, mama!, i zastanawiać się, czy dokonałaś dobrego wyboru. Albo wstydzić się, że powrót do pracy tak dobrze wpłynął na twoje emocje i sprawił, że poczułaś się lepiej (mimo że nie ma w tym nic nagannego!).
Tata = równoprawny rodzic
Jest dla mnie zupełnie osobną kwestią, że miejsca pracy mogą być mniej lub bardziej wspierające, a spora dawka dyskomfortu w byciu aktywną zawodowo matką to wynik polityki danej firmy, w którą często wpisane są niechęć do elastycznego czasu pracy, skracania etatu czy brania zwolnień lekarskich na dziecko. Trudniej też czuć się pewnie, jeśli oczekiwania społeczne sprawiają, że mężczyźni ponoszą mniejsze koszty rodzicielstwa na gruncie zawodowym, bo to nie od nich oczekuje się opieki nad chorym dzieckiem. Ich nieobecność podczas uroczystości czy dni otwartych w żłobku nie spotyka się z taką krytyką jak w przypadku pracujących zawodowo kobiet. Mogłabym przytoczyć wiele anegdot, które to pokazują. Za każdym razem, gdy przyjeżdżam na szkolenie stacjonarne albo pojawiam się na obserwacji w jakiejś placówce, dostaję przynajmniej jedno pytanie: a z kim zostały dzieci?. Byłam też pytana, czy mój mąż zgadza się na moją pracę i nie ma z nią problemu. Zdarzało mi się słyszeć pochwały, że tak świetnie sobie radzi z dzieckiem, albo bywałam upominana za jego spóźnienie do przedszkola (choć nic nie stało na przeszkodzie, żeby następnego dnia zwrócić mu uwagę bezpośrednio). Nie mniej wykluczające bywa sugerowanie rodzicom przygotowującym się do adaptacji w żłobku, by dziecko przyprowadzał „mniej przywiązany” tata, opatrywanie wiadomości mailowych nagłówkiem: Drogie Mamy! czy – tak często spotykane – nazywanie zaangażowania w wychowanie dziecka pomaganiem w domu. Warto się zastanowić, czy nie robimy tego innym kobietom (i mężczyznom, bo ta społeczna postawa nie pomaga im w pełnieniu funkcji ojca), i zweryfikować język, jakim mówimy o pracy czy rodzicielstwie. Urzeczywistniamy wtedy zmianę, której chcemy.
Matka idealna…?
Poczucie winy może się pojawić niezależnie od tego, czy wracasz do pracy, czy nie. Składa się nie tylko z emocji (wstydu, lęku, złości…), lecz także z ocen (nierzadko surowych i niesprawiedliwych) i porównywania z innymi. Gdy dotyka nas poczucie winy, łatwiej nam zapomnieć o tym, co udało nam się zrobić, w czym realnie pomogłyśmy dziecku, jak wiele starań wkładamy w jego wychowanie. Zamiast tego porównujemy się z Matką Doskonałą. Może nią być przyjaciółka czy influencerka, którą obserwujesz na Instagramie, sąsiadka z „zawsze” wysprzątanym mieszkaniem lub „grzecznym dzieckiem” albo… ty sama, a raczej niedościgniona wizja tego, co miałaś nadzieję robić jako mama. Niekiedy takie poczucie winy wypływa z trudnej i pełnej napięć relacji z własną matką. Chcąc uniknąć bolesnych schematów i zachowań, łatwo popaść w drugą skrajność i nie dawać sobie prawa do zmęczenia, bezsilności czy błędów.
Czy dzieci potrzebują doskonałości?
Rozmawiając z matkami i śledząc społeczności rodziców, odnoszę wrażenie, że pojęcie dobrego rodzica całkowicie zatraciło swoje pierwotne znaczenie, a my nie zawsze jesteśmy tego świadomi. Czym bowiem charakteryzuje się dobry rodzic…? Gdy zadaję to pytanie na warsztatach, bardzo często słyszę:
• Nie wybucha złością.
• Jest cierpliwy.
• Jest zawsze chętny do zabawy.
• Wysłuchuje z empatią.
• Umie uspokoić dziecko.
• Dba o jego potrzeby.
Wiele pozycji z tej listy brzmi nawet sensownie. Zgadzam się, że mali ludzie potrzebują naszej miłości i akceptacji w różnych stanach, które im się zdarzają; że złość dorosłego wzbudza sporo lęku w małych ludziach oraz że zabawa jest naturalnym językiem malucha, którym chce się on z nami komunikować. Diabeł jak zawsze tkwi w szczegółach.
Czy dzieci nie mogą przyjąć ani jednej sytuacji, w której rodzic nie zapanował nad złością? Ile niecierpliwych ponagleń dyskwalifikuje cię jako cierpliwą matkę? Czy powinniśmy mieć chęć do zabawy zawsze wtedy, kiedy maluch o nią prosi? Gdyby komuś się to udało, wcale nie byłby dobrym rodzicem, byłby zapewne… rodzicem idealnym. A mimo to wielu rodzicom zdarza się mówić, że nie wywiązują się dobrze ze swojej roli, jeśli kilka dni z rzędu chodzili podenerwowani, nie zawsze mają siłę się bawić albo próbując pogodzić pracę zdalną z chorobą dziecka, włączyli mu kilka bajek. Nie zauważają tego, że choć deklarują chęć bycia po prostu „dobrymi rodzicami”, stawiają sobie wymagania tak wysokie, jakby aspirowali do miana rodziców doskonałych. Ideały przyjemnie się podziwia. Tylko czy można się od nich nauczyć, co zrobić z własną niedoskonałością?
*
Fragment pochodzi z książki „Żłobek, babcia, niania czy ja sama” Karli Orban.
Dodaj komentarz